Wielu z nas reprezentuje sposób myślenia polegający na budowaniu jednej rzeczy na szczycie poprzedniej. Na dodawaniem czegoś do już istniejących i akceptowanych przez nas struktur. W efekcie łatwo poddajemy się stereotypom i bezrefleksyjnie unikamy angażowania się w proces zmian. Działamy w obszarze powtarzających się rozważań: złe–dobre, brzydkie–piękne, moje–twoje… Wpadamy coraz głębiej w schematy i coraz bardziej poddajemy się kolejnym ograniczeniom. Każda informacja przechodzi przez gęste sito naszych przekonań, nawyków i przyzwyczajeń. W efekcie bywa zniekształcona, niekiedy przekłamana.
Literatura przedmiotu opisuje przykład ojca, który przyprowadził swoją nastoletnią córkę do psychologa i od drzwi wykrzykiwał jaka to z niej lafirynda, jak bardzo źle się zachowuje, pije, pali, puszcza się na lewo i na prawo i w ogóle nie szanuje swoich rodziców. Wreszcie, w drugiej minucie tych wrzasków, psycholog przerwał słowotok rozwrzeszczanego ojca i zadał mu dwa pytania: „Jak głęboko musisz zranić swoją córkę, by jej pokazać, że ją kochasz?”, „Jak długo potrzebujesz udowadniać to innym, by samemu w to uwierzyć?” To koan- pytanie, które nie jest pytaniem, ale swoistą zachętą do refleksji. Od dłuższego czasu można mieć wrażenie że sformułowanie „współpraca szkoły z rodzicami” to oksymoron- podobnie jak „gorący lód” czy „zimne ognie”. Dlaczego tak się dzieje? Z jednej strony obarczamy się odpowiedzialnością za skuteczność podejmowanych przez nas działań, z drugiej zaś delegujemy na drugą stronę obowiązki, których nie zawsze chcemy czy też możemy dopełnić. „Dziecko większość czasu spędza w domu, w związku z tym, co my możemy…” mówią nauczyciele. „Szkoła ta miejsce, w którym profesjonaliści powinni w sposób fachowy zadbać o rozwój a nawet formację naszych dzieci” – mówią z kolei rodzice. Jak długo będziemy powtarzać, że to oni są winni, nim zrozumiemy, że odpowiedzialność leży po obu stronach – rodziców i nauczycieli. Może zamiast się wzajemnie oskarżać, powinniśmy nauczyć się sobie wspólnie dziękować?